W domu

W domu

niedziela, 19 stycznia 2014

England


Jak byłem bardzo mały, pewne lato spędzałem w Kołobrzegu. Oprócz czytania Harrego Pottera na plaży i jedzenia jagodzianek, mamy zabrała mnie do starego kina na Króla Artura. Siedząc tam wtedy w nonszalancko założonym kaszkiecie na głowie i oglądając te zielone morze traw, mgłe i morze  zapragnąłem odwiedzić ten dziwny kraj, poczuć go i zatopić się w nim.
Kilkanaście lat później, już jako członek grupy FTS, siedzimy wszyscy razem na lotnisku i stukamy się kuflami od piwa, które postawił Nam menager. Pierwszy koncert w Anglii!! Nasze poniecenie działało lepiej niż alkohol. Maniek nie spał pół nocy przed wyjazdem bo bał się lotu ale wszyscy nakręcaliśmy się nawzajem co będziemy tam jeść, co zwiedzać, gdzie będziemy mieszkać. Adaś, nasz zespołowy przewodnik turystyczny sprawdził całe Crewe, miejscowość gdzie czekał Nas koncert na google earth i raczył Nas strzępkami informacji. W sklepie wolnocłowym złożyliśmy się na Famous Grouse i zaopatrzeni w potrzebny prowiant wkroczyliśmy dziarskim krokiem do samolotu. Przy starcie Maniek kurczowo trzymał się oparcie i wciśnięty w fotel, jak buddyjską mantrę powtarzał pod Nosem "Niech to się wreścię skończy, niech to się wreścię skończy". Po dwóch godzinach lotu, z lekko przymglonymi oczymy poprzez działającą na Nas whiscy, przez małe samlotowe okienko zobaczyliśmy świecący blask Liverpoolu. "Albion", pomyślałem w duchu. Przywitała Nas lekka mżawka, powiew wyspiarskiego powietrza i cudowny pan strażnik graniczny bełkoczący coś pod Nosem fantastycznym, środkowobrytyjskim akcentem. Przejęci szybko przed organizatorów z Wośp, pędąc z prędkością 70 mil na godzine, mijaliśmy kolejne to pokryte mgłą wrzosowiska i równiny. Na miejscu przywiał Nas Klaudiusz, główny organizator eventu, zagorzały fan muzyki Dream Theatre. Zaprowadził Nas do hotelu. Royal HOtel - cały z czerwonej cegły tak typowej dla tej wilgotnej wyspy, z okiennicami wziętymi prosto z starych filmów gangsterskich i ogromnym, podłużnym, żarzącym sie neonem z nazwą. W środku każda ścina była koloru lekko-rozwodnionego sosu miętowego, którym Anglicy polewają jagnięcinę, wystrój staromodny, z jadalnią z elementami stylu kolonialnego. Z czystym sercem nie zamienilibyśmy tego hotelu na żaden inny, nieważne jak by był wypasiony, jaki miał by telewizor czy jakie alkohole znajdywały by się w lodówce. Nasz hotel miał prawdziwego ducha UK- prosto z serialu Hotel Zacisze z Johnem Cleasem. Ja spałem w pokoju z menagerem, chłopaki w drugim. Po dziesięciu sekundach powiedzieliśmy organizatorom, niech prowadzą NAs do najbardziej typowego angielskiego pubu, z podłużnym barem i piwem John Smiths. Zabrali Nas do Corner Pubu. Abstrakcyjność tego baru jest trudna do opisania. Po lewej znajdował się parkiet w stylu lat dico lat 80'. Na podeście stał dj wyglądający jak Kyle Gass z Tenacious D otoczony sztucznymi poruszającymi się,niebieskimi płomieniami. Po prawej typowy brytyjski bar, angielska flaga, obrazy starego Crewe i zdjęcie  brytolskich bandów. Średnia wieku 50 lat. Usiedliśmy i wznieśliśmy toast zimnym, ciemnym piwem John Smiths i chłonęliśmy wszystko co działo się dookoła:)

Nazajutrz czekała Nas wycieczka do Liverpoolu razem z prowadzącym imprezę, modowym celebrytą Wojtkiem i jego synem Nikodemem. Naszym przewodnikiem był drugi organizator Damian, młody człowiek, który z niejednego pieca już chleb jadł, szalenie sympatyczny gość. W zapchanym pociągu byliśmy przyklejeni do szyb, wpatrzeni w zielone połaci i setki kominów wystających z identycznych, hobbickich domków. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zachowywaliśmy się jak zwariowana wycieczka studentów z Japonii. Uzbrojeni w aparaty robiliśmy zdjęcia każdemu kamieniowi, wyzutej gumie na ulicy czy czerwonej budce telefonicznej. W ekstazie przekrzykiwaliśmy się sformułowaniami" Patrz jakie zajebiste" czy "o jaaaa!!". Nad miastem górowało tamtejsze radio, umieszczone na wielkiej kolumnie. Rozdzieliliśmy się Hubert z synem poszli na shopping. My koniecznie chcieliśmy zobaczyć morze. Udaliśmy się do Doków Alberta. Jak wiadomo Liverpool Beatelsami stoi, toteż w drugiej kolejności poszliśmy do sklepu Beatelsów i Elvisa. Tam przechwyciła nas kuzynka Turbo, Asia, która zaprosiła Nas do swojej włoskiej knajpy. Szliśmy tam przez centrum, które poziomem zaludnienia na metr kwadratowy przypominało do złudzenia zakopiańskie krupówki. Asia zaserwowała Nas doskonałe spagetti. Po włosku, nie po polsku utopione sosem tylko takie w którym makaron grał główną role, a reszta delikatnie uzupełniała smak. Poznaliśmy tam jej syna, rozkosznego małego Giovanniego, gry na komórce opanował do perfekcji i męża- Włocha, który serwował przepięknie wyglądające cappuccino. Damian, zabrał Nas potem do legendarnego klubu Cavern, w który słynna czwórka rockmenów z Liverpoolu zagrała swój pierwszy koncert.  Na ścianach Bon Jovi, Artic Monkeys - to jest dopiero kultura rock'nrolaa. I oczywiscie doskonałe piwo. Ściemniało się, a musieliśmy zobaczyć jeszcze panoramę miasta. Pobiegliśmy na Liverpool Eye i obejrzeliśmy cudowny zachód słońca nad miastem , dokami i morzem. Potem Damian zabrał Nas do knajny, gdzie płaciliśmy raz a mogliśmy jeść do woli. Jako, że na czas pobytu w Angli zawieśiliśmy z Manikeim naszą diete na naszych talerzach wylądowały stosy muli, krewetek , kaczka , sushi i kurczaków. Wszystko to zagryźliśmy ciastem czekoladowym, cremem brulee i zimniusieńkim piwem. Czuliśmy że nasze brzuchy rozsadza potworna ilość jedzenie, które osadzało się nawet na naszych powiekach, przyciskając je do dołu i nawiedzały Nas wizje jak to było by słodko zrobić sobie małą drzemkę. "Nigdy"- niczym Frodo Baggins czy Luke Skywalker oparliśmy się ciemnej stronie lenistwa. Jesteśmy w Angli i wykorzystamy ten wyjazd do samego końca. Poszliśmy poszlajać, po pubach i posłuchać dobrej muzy. Szukaliśmy jakiegoś jam sesion, niestety nie udało Nam się go znaleźć ale za to posłuchaliśmy 3 klimatycznych koncertów:D Lekko podchmieleni oczywiście spóźniliśmy się na pociąg. Poszliśmy do kolejnego puby przy stacji i wypiliśmy kolejne piwo. Podróż powrotne trwała krótko, szybko znaleźliśmy sie w hotelu. Czekaliśmy na brata Adasia, który miał przyjechać do Nas z Londynu. Wpadł do Nas do pokoju z olbrzymim casem, w którym trzymał swoja camere. Niezmiernie podobny do Adasia, długowłosy metalowy rock 'n; rollowiec. Siedzieliśmy z Nim i z Damianem ( który wcześniej musiał się zmyć) w naszym pokoju do 6 rano, piliśmy whiscy i gadaliśmy o muzyce.




Następnego dnia nie wstaliśmy na śniadanie. Poszliśmy z Mańkiem pospacerować sobie po Crewe. W sumie cały dzień czekaliśmy na występ. Ja pojechałem zobaczyć się z moją rodziną w Anglii, chłopaki zrobili sobie popołudniową drzemkę. Pojechaliśmy na obiad do prawdziwej angielskiej knajpy gdzie zjedliśmy pudding, roast beffa i indyka:D Potem czekaliśmy na występ. Na WOŚpie grało bardzo dużo zespołów toteż, czekaliśmy na swoją kolej. Do Angli, by zmniejszy koszty pojechaliśmy bez instrumentów, wszystko mieliśmy popożyczać od Maćka Flanka, ząbkowickiego muzyka, który mieszka teraz w Angli. Tylko turbo zabrał swoją gitare Rozstawiając się na scenie jakieś 15 minut przed występem, Turbo roztrzęsiony pyta się gdzie schowaliśmy jego efekt. Odpowiadamy, że nie braliśmy go. Gamoń zostawił go we Wrocławiu! Z prędkością światła rzucił się ku będącym tam muzyką i zniknął za winklem. Po chwili wbiegł na scenę i zobaczyliśmy w jego ręku tego samego delaya. I tak bez próby, bez ustawiania osłuchów, puściliśmy pierwszy akord. Rock'n'roll to Anglia, nie ma tu miejsca na gwiazdorskie ustawianie odsłuchówi godzinne próby, jesteśmy zespołem który potrafi poradzić sobie w każdych warunkach. Koncert był extra. Ludzie tańczyli i śpiewali "love". Pozytywni i świetnie nakręceni. Nawet prowadzący krzyczał do mikrofonu I fell in looooowww i fell inn looooow and fak jeeeee!! Zagraliśmy bisa, zeszliśmy ze sceny i zrobiliśmy sobie milion zdjęć ze wszystkimi. Ludzi byli szaleni mili:) Było mega. Siedzieliśmy tam do końca imprezy. Potem poszliśmy do innego pubu napić się jeszcze czegoś. Było miło i leciało techno. Okazało się jednak że wszyscy pogubiliśmy klucze do pokojów. Dzięki Bogu chłopaki zostawili otwarty pokój. Wzieliśmy ze korytarzy dwa materace, przykryliśmy się firankami i w 6 osób zasnęliśmy:)

Wkońcu z rana FULL English Breakfast. Doskonałe, wspaniałe, pani kelnerka bardzo miła, polka, podpisaliśmy jej autograf. Rozkoszowaliśmy się śniadaniem a potem poszliśmy na ostanie popołudniowe piwo i partyjke w bilarda. Drużyn MAŃKOWSKO-GRZĄDKOWSKA zwyciężyła siłę Mazurowską. Czas ruszać. Pożegnaliśmy się z naszym hotelem i pomachaliśmy do Crewe. Odwoził Nas Klaudisz i Tomek, specjalista od lokalnych browarów. Oglądając krajobazy w drodze powrotnej znużył Nas sen. Obudziliśmy się na środku autostrady, gdzie utkneliśmy w gigantycznym korku. Wszystkie drogi zablokowane. Klaudiusz szukał innej drogi na GPS. Powiedzieli Nam, że mamy nikłe szanse żeby zdązyć. Ruszlismy przez polnuchy. Tomek pędził z 160 km/h, kretymi ścieszkami po prawdziwej prowincji. Straciliśmy nadzieje że dzisiaj wrócimy, dodatkowo krucho już staliśmy z pieniędzmi. 20 minut do zamknięcie gatu a my ciągle w drodze. Dotarliśmy 5 minut przed zamknięciem. Uściskaliśmy organizatorów i zostawiliśmy Anglie za sobą. Weszliśmy do samolotu nie kupując nawet butelki wody. Adaś podczas lotu dostał ataku paniki, wkręciło mu się ze się rozbijemy. Prawie dostał zawału. Szczęśliwie wylądowaliśmy i zaczerpnęliśmy polskiego powietrza. Do zobaczenia Anglio, będziemy tęsknić ale jeszcze Nas zobaczysz.



THE END
by Cyryl Brown















2 komentarze: