W domu

W domu

czwartek, 23 stycznia 2014

Ostatni, prawdziwy Cowboy na wschód od Nowego Yourku



Nigdy w życiu nie byłem tak często nad morzem jak na wakacjach 2013, Był sierpień i po raz kolejny jechaliśmy nad nasz piękny, polski Bałtyk nad, którym tyle się już wydarzyło i miało dopiero wydarzyć. Ostatnio jak go widziałem to była jeszcze czerwcowa aura nie do końca upalnych dni spędzanych przy sopockiej promenadzie. Wtedy wydawało mi się że już wykorzystałem swój limit szczęścia na darmowe wakacje nad morzem. Nic bardziej mylnego. Wzywał nas Dziwnów a wraz z nim Gala Mistrzów Sportów, rokroczna impreza skupiająca olimpijskich medalistów. Plan zakładał cudowne 4 dni spędzane na obżeraniu się rybami, wylegiwaniu na plaży i zagraniu 2 koncertów. Jednego z Afromentalem a drugiego z Robertem Janowskim. No co tu ukrywać cieszyliśmy się jak małe dzieci, bo jednak żadna Majorka ani inne Karaiby nie zastąpią chłodnego, kiczowatego polskiego Bałtyku. Plan planem ale znając nas po drodze musiało coś wyskoczyć. No i już zaraz przed wyjazdem miała miejsce rozmowa między miastowa z samą, odległą Warszawą. Odebrał oczywiście menago ksywa "mecenas". Urocza Pani w słuchawce oznajmiła że pewien pan reżyser chce byśmy zjawili się na castingu do reklamy słodkich bułeczek. Po chwili namysłu i krótkiej dyskusji postanowiliśmy że kolejny raz odwiedzimy Stolyce. Ruszyliśmy w 7 godzinną podróż pociągiem do Wawy.

Na castingu około 50 pięknych aktorek i aktorów, wystylizowanych i wymalowanych, pachnących i gładkich. My zarośnięci i pognieceni wprost z pociągu i ja z koszulką w renifery w środek lata i dwoma różnymi skarpetkami. Ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Patrząc na tych wszystkich ludzi nie było nawet najmniejszych szans na angaż. Ba! Nie mieliśmy szans nawet się dopchać i jednocześnie zdążyć na pociąg nad morze. Nagle drzwi na końcu korytarza otwierają się i wychylająca się ze drzwi pani pyta czy przyjechał już zespół z Ząbkowic Śląskich. Do drzwi odprowadziły nas nienawistne spojrzenia czekających aktorów. Nigdy aktorzy nie lubią jak grajkowie chcą być aktorami. I odwrotnie. Okazało się potem że przeszliśmy do następnego etapu, tzn Ci co piękniejsi (Adaś i Tomek). Żeby poczuć na powrót rock'and'rollowy klimat wychylylyśmy kilka kieliszków w warszawski "zakąskach i przekąskach" i poszliśmy spać na tanich kuszetkach mając za poduszki jedynie swoje plecaki. Ponoć tak chrapałem że pasażerowie będący z nami w przedziale doświadczyli bezsennej nocy.

Już w pociągu usłyszeliśmy mewy. Przywitał nas pochmurny, wietrzny poranek nadmorskiej małej miejscowości. Dziwnów- morze, piwo, ryby i sklepy pełne przeróżnego badziewia. Uwielbiam to. Zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na podbój plaży. W jednej z knajp gdzie na parasolach królował Bosman (jedyne piwo jakie powinno się pić na tej szerokości geograficznej) spotkaliśmy naszą znajomą z Ząbkowic Emilke.

 Emilka powiedziała że jest na wakacjach z rodzicami w "Hacjendzie" i żebyśmy wpadli dzisiaj na grilla. Nie mieliśmy wtedy jeszcze pojęcia, że od tego niewinnego zaproszenia zacznie się najbardziej popieprzony wyjazd. Takie nasze małe Kac Vegas. Myśleliśmy że to będzie grill z dziećmi i peklowanym od 3 dni karczkiem, że wypijemy 2 piwka chwilkę pogadamy i pójdziemy do domu. Nic bardziej mylnego. Głównie przez jednego człowieka. Ostatniego prawdziwego cowboya na wschód od Nowego Yorku. Rangera wprost z berlińskiej prerii. Wuja Ala.

Wujek Al kazał nam pić alkohol, dużo alkoholu. W Adasiu rozpoznał dawno zaginionego syna, każda kobieta stała się naszą ciocią. W miarę przypływu procentów we krwi odkrywaliśmy coraz więcej. Ludzie, którzy przyjęli w zasadzie 4 obcych obdartusów przywitali nas tak ciepło i szczerze że czuliśmy się jak na jakimś zjeździe rodzinnym.




 Ciocia Anecia zaserwowała przepyszny żurek na kwaśnym mleku i zimne, kurczęce nóżki, Mazurator siłował się na rękę ze srebrnym medalistom olimpijskim w kajakarstwie, ja nie wiedzieć czemu gratulowałem temuż medaliście dosyć wylewnie uściskiem a wuj Al czuwał nad całą imprezą krzycząc co chwilę "foka kurrrrrwa, foka".  ( https://www.facebook.com/photo.php?v=570582599649436 )

Działy się naprawdę dziwne rzeczy.... bardzo dziwne.








Punktem kulminacyjnym tejże przedziwnej ale jakże uroczej imprezy był spacer pod halę sportową gdzie znajdowała się scena i rozpoczynała gala. Zrobiło się już dosyć ciepło dlatego nie mogliśmy nie zahaczyć o plaże a tam Wuj Al postanowił się wykapać w morzu, ja jako amator wody nie mogłem pozwolić na to by robił to sam. Nie byłem na tyle odważny by  rozebrać się całkiem do naga jak to zrobił wuj Al wyrzucając majtki w powietrze toteż pozostałem w samych bokserkach.

 Od tego momentu mój umysł spowiła gęsta mgła i obudziłem się dopiero w hotelu nazajutrz rano ale ponoć pojawił się nawet miłościwie panujący Pawełek Tur z Centrali 57. Zagraliśmy te dwa koncerty oba były świetne. Jedne z najlepszych jakie graliśmy w życiu. Dużo można by jeszcze opowiadać o tym wyjeździe np, jak zapłaciłem 70 zł za jedną smażoną rybę i nie mogę tego przeboleć po dziś dzień, lub jak Mazurator, człowiek którego się choroba nie ima został pokonany przez morze i przeziębił sobie ucho. Najważniejsze na tym wyjeździe była nasza nowa włoska rodzina z wujem Alem na czele. Po raz kolejny Bałtyk nas zaskoczył i jak się miało okazać nie po raz ostatni.

Pozdrawiam Was ja,

Iszkwąs Łabądź





P.S.
Wuj Al odwiedził nas ostatnio przed Sylwestrem aby przywieźć nam prawdziwe cowboyskie Bola(sznurkowe krawaty). Jeszcze raz wielkie dzięki Wuju



niedziela, 19 stycznia 2014

England


Jak byłem bardzo mały, pewne lato spędzałem w Kołobrzegu. Oprócz czytania Harrego Pottera na plaży i jedzenia jagodzianek, mamy zabrała mnie do starego kina na Króla Artura. Siedząc tam wtedy w nonszalancko założonym kaszkiecie na głowie i oglądając te zielone morze traw, mgłe i morze  zapragnąłem odwiedzić ten dziwny kraj, poczuć go i zatopić się w nim.
Kilkanaście lat później, już jako członek grupy FTS, siedzimy wszyscy razem na lotnisku i stukamy się kuflami od piwa, które postawił Nam menager. Pierwszy koncert w Anglii!! Nasze poniecenie działało lepiej niż alkohol. Maniek nie spał pół nocy przed wyjazdem bo bał się lotu ale wszyscy nakręcaliśmy się nawzajem co będziemy tam jeść, co zwiedzać, gdzie będziemy mieszkać. Adaś, nasz zespołowy przewodnik turystyczny sprawdził całe Crewe, miejscowość gdzie czekał Nas koncert na google earth i raczył Nas strzępkami informacji. W sklepie wolnocłowym złożyliśmy się na Famous Grouse i zaopatrzeni w potrzebny prowiant wkroczyliśmy dziarskim krokiem do samolotu. Przy starcie Maniek kurczowo trzymał się oparcie i wciśnięty w fotel, jak buddyjską mantrę powtarzał pod Nosem "Niech to się wreścię skończy, niech to się wreścię skończy". Po dwóch godzinach lotu, z lekko przymglonymi oczymy poprzez działającą na Nas whiscy, przez małe samlotowe okienko zobaczyliśmy świecący blask Liverpoolu. "Albion", pomyślałem w duchu. Przywitała Nas lekka mżawka, powiew wyspiarskiego powietrza i cudowny pan strażnik graniczny bełkoczący coś pod Nosem fantastycznym, środkowobrytyjskim akcentem. Przejęci szybko przed organizatorów z Wośp, pędąc z prędkością 70 mil na godzine, mijaliśmy kolejne to pokryte mgłą wrzosowiska i równiny. Na miejscu przywiał Nas Klaudiusz, główny organizator eventu, zagorzały fan muzyki Dream Theatre. Zaprowadził Nas do hotelu. Royal HOtel - cały z czerwonej cegły tak typowej dla tej wilgotnej wyspy, z okiennicami wziętymi prosto z starych filmów gangsterskich i ogromnym, podłużnym, żarzącym sie neonem z nazwą. W środku każda ścina była koloru lekko-rozwodnionego sosu miętowego, którym Anglicy polewają jagnięcinę, wystrój staromodny, z jadalnią z elementami stylu kolonialnego. Z czystym sercem nie zamienilibyśmy tego hotelu na żaden inny, nieważne jak by był wypasiony, jaki miał by telewizor czy jakie alkohole znajdywały by się w lodówce. Nasz hotel miał prawdziwego ducha UK- prosto z serialu Hotel Zacisze z Johnem Cleasem. Ja spałem w pokoju z menagerem, chłopaki w drugim. Po dziesięciu sekundach powiedzieliśmy organizatorom, niech prowadzą NAs do najbardziej typowego angielskiego pubu, z podłużnym barem i piwem John Smiths. Zabrali Nas do Corner Pubu. Abstrakcyjność tego baru jest trudna do opisania. Po lewej znajdował się parkiet w stylu lat dico lat 80'. Na podeście stał dj wyglądający jak Kyle Gass z Tenacious D otoczony sztucznymi poruszającymi się,niebieskimi płomieniami. Po prawej typowy brytyjski bar, angielska flaga, obrazy starego Crewe i zdjęcie  brytolskich bandów. Średnia wieku 50 lat. Usiedliśmy i wznieśliśmy toast zimnym, ciemnym piwem John Smiths i chłonęliśmy wszystko co działo się dookoła:)

Nazajutrz czekała Nas wycieczka do Liverpoolu razem z prowadzącym imprezę, modowym celebrytą Wojtkiem i jego synem Nikodemem. Naszym przewodnikiem był drugi organizator Damian, młody człowiek, który z niejednego pieca już chleb jadł, szalenie sympatyczny gość. W zapchanym pociągu byliśmy przyklejeni do szyb, wpatrzeni w zielone połaci i setki kominów wystających z identycznych, hobbickich domków. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zachowywaliśmy się jak zwariowana wycieczka studentów z Japonii. Uzbrojeni w aparaty robiliśmy zdjęcia każdemu kamieniowi, wyzutej gumie na ulicy czy czerwonej budce telefonicznej. W ekstazie przekrzykiwaliśmy się sformułowaniami" Patrz jakie zajebiste" czy "o jaaaa!!". Nad miastem górowało tamtejsze radio, umieszczone na wielkiej kolumnie. Rozdzieliliśmy się Hubert z synem poszli na shopping. My koniecznie chcieliśmy zobaczyć morze. Udaliśmy się do Doków Alberta. Jak wiadomo Liverpool Beatelsami stoi, toteż w drugiej kolejności poszliśmy do sklepu Beatelsów i Elvisa. Tam przechwyciła nas kuzynka Turbo, Asia, która zaprosiła Nas do swojej włoskiej knajpy. Szliśmy tam przez centrum, które poziomem zaludnienia na metr kwadratowy przypominało do złudzenia zakopiańskie krupówki. Asia zaserwowała Nas doskonałe spagetti. Po włosku, nie po polsku utopione sosem tylko takie w którym makaron grał główną role, a reszta delikatnie uzupełniała smak. Poznaliśmy tam jej syna, rozkosznego małego Giovanniego, gry na komórce opanował do perfekcji i męża- Włocha, który serwował przepięknie wyglądające cappuccino. Damian, zabrał Nas potem do legendarnego klubu Cavern, w który słynna czwórka rockmenów z Liverpoolu zagrała swój pierwszy koncert.  Na ścianach Bon Jovi, Artic Monkeys - to jest dopiero kultura rock'nrolaa. I oczywiscie doskonałe piwo. Ściemniało się, a musieliśmy zobaczyć jeszcze panoramę miasta. Pobiegliśmy na Liverpool Eye i obejrzeliśmy cudowny zachód słońca nad miastem , dokami i morzem. Potem Damian zabrał Nas do knajny, gdzie płaciliśmy raz a mogliśmy jeść do woli. Jako, że na czas pobytu w Angli zawieśiliśmy z Manikeim naszą diete na naszych talerzach wylądowały stosy muli, krewetek , kaczka , sushi i kurczaków. Wszystko to zagryźliśmy ciastem czekoladowym, cremem brulee i zimniusieńkim piwem. Czuliśmy że nasze brzuchy rozsadza potworna ilość jedzenie, które osadzało się nawet na naszych powiekach, przyciskając je do dołu i nawiedzały Nas wizje jak to było by słodko zrobić sobie małą drzemkę. "Nigdy"- niczym Frodo Baggins czy Luke Skywalker oparliśmy się ciemnej stronie lenistwa. Jesteśmy w Angli i wykorzystamy ten wyjazd do samego końca. Poszliśmy poszlajać, po pubach i posłuchać dobrej muzy. Szukaliśmy jakiegoś jam sesion, niestety nie udało Nam się go znaleźć ale za to posłuchaliśmy 3 klimatycznych koncertów:D Lekko podchmieleni oczywiście spóźniliśmy się na pociąg. Poszliśmy do kolejnego puby przy stacji i wypiliśmy kolejne piwo. Podróż powrotne trwała krótko, szybko znaleźliśmy sie w hotelu. Czekaliśmy na brata Adasia, który miał przyjechać do Nas z Londynu. Wpadł do Nas do pokoju z olbrzymim casem, w którym trzymał swoja camere. Niezmiernie podobny do Adasia, długowłosy metalowy rock 'n; rollowiec. Siedzieliśmy z Nim i z Damianem ( który wcześniej musiał się zmyć) w naszym pokoju do 6 rano, piliśmy whiscy i gadaliśmy o muzyce.




Następnego dnia nie wstaliśmy na śniadanie. Poszliśmy z Mańkiem pospacerować sobie po Crewe. W sumie cały dzień czekaliśmy na występ. Ja pojechałem zobaczyć się z moją rodziną w Anglii, chłopaki zrobili sobie popołudniową drzemkę. Pojechaliśmy na obiad do prawdziwej angielskiej knajpy gdzie zjedliśmy pudding, roast beffa i indyka:D Potem czekaliśmy na występ. Na WOŚpie grało bardzo dużo zespołów toteż, czekaliśmy na swoją kolej. Do Angli, by zmniejszy koszty pojechaliśmy bez instrumentów, wszystko mieliśmy popożyczać od Maćka Flanka, ząbkowickiego muzyka, który mieszka teraz w Angli. Tylko turbo zabrał swoją gitare Rozstawiając się na scenie jakieś 15 minut przed występem, Turbo roztrzęsiony pyta się gdzie schowaliśmy jego efekt. Odpowiadamy, że nie braliśmy go. Gamoń zostawił go we Wrocławiu! Z prędkością światła rzucił się ku będącym tam muzyką i zniknął za winklem. Po chwili wbiegł na scenę i zobaczyliśmy w jego ręku tego samego delaya. I tak bez próby, bez ustawiania osłuchów, puściliśmy pierwszy akord. Rock'n'roll to Anglia, nie ma tu miejsca na gwiazdorskie ustawianie odsłuchówi godzinne próby, jesteśmy zespołem który potrafi poradzić sobie w każdych warunkach. Koncert był extra. Ludzie tańczyli i śpiewali "love". Pozytywni i świetnie nakręceni. Nawet prowadzący krzyczał do mikrofonu I fell in looooowww i fell inn looooow and fak jeeeee!! Zagraliśmy bisa, zeszliśmy ze sceny i zrobiliśmy sobie milion zdjęć ze wszystkimi. Ludzi byli szaleni mili:) Było mega. Siedzieliśmy tam do końca imprezy. Potem poszliśmy do innego pubu napić się jeszcze czegoś. Było miło i leciało techno. Okazało się jednak że wszyscy pogubiliśmy klucze do pokojów. Dzięki Bogu chłopaki zostawili otwarty pokój. Wzieliśmy ze korytarzy dwa materace, przykryliśmy się firankami i w 6 osób zasnęliśmy:)

Wkońcu z rana FULL English Breakfast. Doskonałe, wspaniałe, pani kelnerka bardzo miła, polka, podpisaliśmy jej autograf. Rozkoszowaliśmy się śniadaniem a potem poszliśmy na ostanie popołudniowe piwo i partyjke w bilarda. Drużyn MAŃKOWSKO-GRZĄDKOWSKA zwyciężyła siłę Mazurowską. Czas ruszać. Pożegnaliśmy się z naszym hotelem i pomachaliśmy do Crewe. Odwoził Nas Klaudisz i Tomek, specjalista od lokalnych browarów. Oglądając krajobazy w drodze powrotnej znużył Nas sen. Obudziliśmy się na środku autostrady, gdzie utkneliśmy w gigantycznym korku. Wszystkie drogi zablokowane. Klaudiusz szukał innej drogi na GPS. Powiedzieli Nam, że mamy nikłe szanse żeby zdązyć. Ruszlismy przez polnuchy. Tomek pędził z 160 km/h, kretymi ścieszkami po prawdziwej prowincji. Straciliśmy nadzieje że dzisiaj wrócimy, dodatkowo krucho już staliśmy z pieniędzmi. 20 minut do zamknięcie gatu a my ciągle w drodze. Dotarliśmy 5 minut przed zamknięciem. Uściskaliśmy organizatorów i zostawiliśmy Anglie za sobą. Weszliśmy do samolotu nie kupując nawet butelki wody. Adaś podczas lotu dostał ataku paniki, wkręciło mu się ze się rozbijemy. Prawie dostał zawału. Szczęśliwie wylądowaliśmy i zaczerpnęliśmy polskiego powietrza. Do zobaczenia Anglio, będziemy tęsknić ale jeszcze Nas zobaczysz.



THE END
by Cyryl Brown















niedziela, 5 stycznia 2014

FairyTaleShow - czyli tam i z powrotem.

Oglądając drugą część Jacksonowego Hobbita przypomniałem sobie naszą wspaniałą zaskakującą podróż do Dusznik Zdroju oraz Grodkowa. Podróż pełna leśnych, blond Elfów, królów królestw ukrytych między drzewami i miasteczek pochowanych w zagajnikach. Ale zacznijmy może od początku.
Grodków, bo tam podróż miała swój początek, to miała mieścina lub duża wieś (naprawdę ciężko to sprecyzować) przycupnięta obok drogi prowadzącej z Nysy na autostradę. Tam też odbywa się rokrocznie przegląd międzynarodowe konfrontacje muzyczne "Muzyczna Jesień w Grodkowie". Skuszeni jak zwykle pociągiem do sławy i chęcią grania we wszystkich najmniejszych i najdziwniejszych mieścinach w Polsce postanowiliśmy wziąć w tym udział. Przegląd trwać miał dwa dni. FTS występowało w pierwszym dniu przeglądu. Mieliśmy niewątpliwą przyjemność usłyszeć wiele zespołów w tym uradowanych blantem członków zespołu "Ulice".

http://youtube.com/watch?v=Mhl8PPNv470

Słuchania tej muzyki nie da się porównać do żadnego, znanego mi doświadczenia. Dzięki atmosferze stworzonej przez znanego nam już Pana Stasia i innych członków szanownego Jury nie mogliśmy tam nie wrócić. Zagraliśmy. Jak zwykle zrobiliśmy to do czego jak nam się wydaje jesteśmy stworzeni. Po wykonanej robocie udaliśmy się do pobliskiej karczmy świętowaliśmy. Miejscowa gawiedź nienawykła do obcych rzucała nam nienawistne spojrzenia. Do Adasia podeszła karczmarka chcąca pogratulować występu uścisnęła mu dłoń i obdarzyła go uśmiechem, na co jeden z chłopków pańszczyźnianych, zakochany w karczmarce rzucił się na Adasia. W powietrzu latały pięści, kufle po piwie i przeróżne butelki. Zapanował chaos. Do bójki w naszej obronie włączyło się nawet samo Jury dzięki czemu wyszliśmy cali i zdrowie.
Nazajutrz mieliśmy zaproszenie aby zagrać na urodzinach Centrali 57 w Dusznikach Zdroju, w ukrytym wśród mgieł schronisku "Muflon". I tutaj właśnie, niczym prowadzona przez Gandalfa Szarego, rozpoczyna się podróż. Cała nasza kompania 4 krasnoludów wsiadła do rydwanu i pomknęła w mroczny, mglisty wieczór drogą numer 8. Mieliśmy jedynie adres. Zgodnie ze wskazówkami jechaliśmy prosto a potem w lewo aż dotarliśmy do granic królestwa miłościwie tam panującego króla leśnych Elfów Pawełka Tura. Wjechaliśmy w las. Jak wiadomo elfia ścieżka jest ledwo dostrzegalna i łatwo z niej zboczyć, tym bardziej że twierdzy Centrali 57 broniła gęsta i nieprzebyta mgła. W końcu po paru minutach mozolnej jazdy nasz krasnoludzko - hobbici orszak ujrzał w oddali słabe światła leśnej twierdzy. Schronisko pod muflonem i biegający wokół czarny lablador o imieniu Muflon okazało się najbardziej urokliwym górskim schronieniem w jakim byłem. Otwieraliśmy ten urodzinowy koncert. Zebrani w schronisku wyznawcy wyklętego króla Pawełka reagowali inaczej na wszystkie nasze tanie chwyty w jakich przodujemy ale mimo to atmosfera była bardzo ciepła w ten mroźny, leśny wieczór. Poddani Pawełka rozruszali się natomiast kiedy to zagraliśmy hymn leśnego królestwa "Małe Miasteczka". Ach ileś było śmiechu, gwaru i radości. Wyobraźcie sobie nasze rozgoryczenie kiedy to zaraz po ostatniej piosence musieliśmy wsiąść na wóz i ruszyć w dalszą drogą do Grodkowa. Zostawiliśmy  natomiast obietnicę powrotu by świętować, jeść i pić razem z wesołą kompanią leśnych druidów, długowłosych piratów i burzowych władców. No i znów w drogę, towarzyszyła nam jedynie mgła z którą najsilniejszy z krasnoludów powożący nasz orszak Turbus Gromowładny poradził sobie wyśmienicie. Pędziliśmy co sił w kołach i silniku. Poganiani telefonami od organizatorów, niepewni werdyktu gnaliśmy w stronę Grodkowa na spotkanie z Posejdonem władcą O.C.A.N.Ó.W. i człowiekiem niedźwiedziem Gryzzlim. Przybywszy na miejsce byliśmy pewnie, że nic jeszcze nie jest rozstrzygnięte. Na scenie brylowali właśnie cudzoziemcy z Czech śpiewający muzykę iście bitelsowską. Mieliśmy jeszcze kilka minut przed koncertem poszliśmy zakurzyć fajkę z miejscowym fotografem. Gaworząc w zasadzie o niczym padło pytanie co zrobimy z wygraną. My z należytą kurtuazją odpowiedzieliśmy że nie ma co dzielić skóry na przysłowiowym niedźwiedziu na co nasz towarzysz oznajmił że przecież wygraliśmy… Zmęczeni po drodze, rozgoryczeni opuszczeniem wspaniałej imprezy w "Muflonie" zostaliśmy tym pokrzepieni. Zmobilizowani całą zaszłą sytuacją weszliśmy na scenę i zrobiliśmy to co tygryski lubią najbardziej. Rozpierdol.
FTS nie jest zespołem, który rzuca słowa na wiatr. Tak jak było w przypadku urodzinowej imprezy na wakacjach na działce Adasia, tak i teraz zobligowani obietnicą złożoną królowi leśnych Elfów pomknęliśmy w stronę Dusznik Zdroju. W drodze zadzwonił telefon z wiadomością od króla Pawełka, który oznajmił, że święto dobiegło końca. Nie jestem nawet w stanie opisać naszego rozgoryczenia takoż nie będę tego robił. Tak więc nie dotarliśmy do królestwa na wzgórzu. Abstrakcyjność tej podróży objawiała się w ciągłej jeździe, w powrocie do miasta, w którym chcieli zadać nam lincz i w chęci zagrzania gdzieś miejsca.

www.facebook.pl/fairytaleshow

Pozdrawiam Was ja,

Iszkwąs Łabądź


sobota, 4 stycznia 2014

Urodziny i koncert z TSA

Straszliwie upiliśmy się na moich urodzinach. Piliśmy PRLowską wódkę bez popity. O pewnej godzinie, wszyscy zmęczeni imprezowaniem( w końcu niedawno był Sylwester) poszli do domu. Zostałem sam z Adasiem i Mańkiem. To chyba tradycja, że 2 stycznia zostajemy sami i tańczymy noworoczne tańce do wariackich piosenkiem. W tamtym roku do Świni Truflowej zespołu Kariera
http://www.youtube.com/watch?v=-Pm0K_ML9QU.
W tym do najnowszej płyty Arcade Fire. Poszliśmy spać. 0 13.00 pobudka. O 13.30 wyjazd do Wrocławia z menago załatwiać karty ubezpieczeniowe na wyjazd do Anglii. Przekrwione oczy i trzęsący samochód. W sklepie w szaklach musieliśmy kupić piwo. Inaczej nie dało rady- wytrzeźwienie spowodowało by gigantycznego kaca. Najdłuższa droga do Wrocławia. Potem urząd, szybko załatwiony,noszenie, odwiedzenie paru miejsc -powrót 18. Maniek miał strasznego kaca, Adaś przypomniał sobie, że jego piec basowy jest zepsuty i zaproponował, że udamy się do Nowej Rudy, do Zalesia, mistrza tworzenia i reperowania piecy gitarowych. Pojechaliśmy, będąc u kresu sił witalnych. Cholera, a mogłem pójść do Piotrusia Rompaskiego, wyjść nawet w samym swetrze na ogródek u babci Eli, leżeć na leżaku w styczniowych promieniach słonecznych.  Ale skup się, Anglia, Anglia, Anglia. Trzeba załatwić formalności. trzeba ćwiczyć, robić próby, próby, w nocy, czekać ktoś w naszym mieście w końcu się wkurwi i wezwie policje za nasze granie po nocach. Byliśmy w Nowej Rudzie, zostawiliśmy piec. Droga do Nowej Rudy jest najdłuższa na świecie. To jakaś wioska z Aspen z tuzinami tartaków w której zawsze jest zachmurzone niebo. Menago zaparkował przy domu kultury. Zostawiliśmy piec i z awarią drzwi- niewiadomo dlaczego, wypadły nam z zawiasów, wracaliś,y do domu. Po drodze odwiedziliśmy Remasa i zrobiliśmy jedną butelkę whisky, którą dostałem od Rafała. Cóż, urodziny to urodziny, a sylwester też trwa- zresztą musimy korzystać niedługo sesja, Krwawa Baśka zaciśnie swoje zęby na każdym biednym studencie, będę siedział jak siedział od pon do czwartku od 8 do 19 w Bibliotece na wodzie, jabłku i kawie bez cukru- należy mi się. Powrót 24, padliśmy.
10 noszenie sprzętu, 11 wyjazd do Nysy. Plener i zimno jak cholera. Odezwał się we mnie stary hipochondryk, dostałem ataku paniki,że zachoruje. Dodatkowo wziąłem jeszcze buty nie na plener, dzięki bogu w torbie znalazłem dodatkową porę skarpet. Koncert po ciemku, fajne światła, sporo ludzi. Nie dało rady w garniturach. FTS, Maska, Szlag, Love, 1985 i Spiderman- naprawdę było bardzo fajnie! 10 minut pakowania sprzętu i dyla do Ząbkowic. Próba do 12 w nocy, Angiaa coraz bliżej, jaramy się jak małe dzieci. Maniek nie może doczekać się samolotu i ryby z frytkami. Próba męcząca, jutro powtórka o 9-13, trzymajcie kciuki!
https://www.facebook.com/fairytaleshow


Cyryl Brown



sobota, 28 grudnia 2013

Long time before rock and roll



Long time before rock and roll
Duszne lata są w Ząbkowicach. Na ulicach wtedy topnieją długie, linie benzyny  tudzież ropy, służące chyba jako naturalny podział pasów jezdni uliczek osiedla Kwiatowego. Brakowało by tylko okrągłych kul wyschniętego siana, które wiatr przewiewał by z jednego końca ulicy na obrzeża miasta. Preria, Texas, a niekiedy iglaste Millewakie- przy młodzieńczej wyobraźni i odrobinie napojów alkoholowych wszystko jest możliwe. Niedaleko najprawdziwsze polskie działki, na których drewniane domki i niechlujnie pozbijane anltanki przywodziły na myśl niewielkie rancha, na których wąsaci cowboye w kapeluszach i indiańskich kurtkach z frędzlami palili tytoń i pogrywali na gitarze country'owe ballady. W takich powiedzmy surrealistycznych krajobrazach po raz pierwszy się poznaliśmy. Ja z TurboMazuratorem (wcześniej nazywanym Michałem), niespełna15-letni fani piłki nożnej i muzyki Green Daya, zostaliśmy zaproszeni przez niejakiego Manka Paczkowskiego na grilla na działkę Adasia. Mańka poznaliśmy wcześniej , z niewiadomych przyczyn grywaliśmy w pokera w barze Bombka i nagrywał dla nas partie na jambe do naszego coveru Całej Góry Barwinków. Idąc na spotkanie, dostaliśmy telefoniczne zadanie kupienia 10 browarów.  Niestety młodzieńczy mleczny zarost i trądzik, co rusz zdradzał nasz prawdziwy wiek i kompletnie niweczył szanse na sprawne powodzenie tej misji. Postanowiliśmy więc najpierw pójść na działkę i zapoznać się z resztą kompanii. Adaś w zwiniętym w kok afro przewracał węgiel z lewa na prawą, Jaco nucił coś na harmonijce, Maniek, jeszcze wtedy szczupły, ze źdźbłem trawy w ustach, przewracał się z boku na bok na hamaku. Siedzieliśmy tam wtedy, we flanelowych koszulach, przy ognisku i z piwem w ręku( Maniek kupił już wtedy był nieźle zarośnięty) do późnych godzin nocnych, gadając o najróżniejszych pierdołach na świecie, słuchając Upside downJacka Johnsona, wpatrując się w nietknięte miejskim światłem bezchmurne i gwiaździste niebo. Działka stała się miejscem kultu, portalem wprowadzającym Nas w czasy nastoletniej dojrzałości. Przesiedliśmy tam szmat czasu, niejedno lato, wypalając setki papierosów i drewna na ognisko, przegrywając na gitarach wszystkie stare szlagiery i standardy, wypijając hektolitry piwa, po których butelki magazynowaliśmy w starej, metalowej szafie( nie było przyjemnie jak ciocia Adasia to odkryła). Przez to miejsce przewinęło się masę ludzi z którymi przeżywaliśmy niesamowite historie. Jadnak to nie jedyne miejsca w które zkolonizowaliśmy w Ząbkowicach. Pamiętam, jak wdrapaliśmy się z Adasie na stary wiadukt przy ulicy Kamienieckiej i przesłuchiwaliśmy z komórki wszystkich nagrań Mando Diao, jak z Jackiem, siedząc na ławce gdzieś na polu jaraliśmy się wszystkimi projektami Pete Donhertego, jak z Mańkiem obżeraliśmy się głowizną na ławce na osiedlu, czy z Turbem za torami przy kukurydzy wymyślaliśmy słynne gitary solowe do Kubańskich pomarańczy.






Ognisko

Pamiętam jak na któryś to wakacjach, w pewien letni dnień siedzieliśmy do późnych godzin nocnych pod starym wiaduktem przy ulicy działkowców. Wieczór był dość chłodny, toteż wszyscy sądziliśmy że posiedzenie szybko się skończy. Turbo dość wcześnie poszedł spać, a Adasia zniknął gdzieś w Krakowie. Mieliśmy z Jackiem i Mańkiem już iść do domu, ale zatrzymaliśmy by wypić jeszcze jedną piwo pod środkowym sklepem na osiedlu. Było koło trzeciej w nocy, ale z niewiadomych przyczyn dostaliśmy nagły przypływ energii i totalnie odechciało Nam się spać. Co najgorsze w Mańku pod wpływem alkoholu obudziła się dzika bestia, autodestrukcyjny Hunk Moody lub  Hulk, dzięki którym łamie sobie nogi i ląduje w wielu niespotykanych miejscach. Krzyknął tylko "chodźcie ze mną" i wypruł przez żywopłot w ciemność. Ruszyliśmy w pościg za szaleńcem. Pusta ulica, słychać było tylko chrzęst łamanego drewna. Po chwili, gdy nasze  spojówki przyzwyczaiły się do wszechogarniającej ciemności, zobaczyliśmy Manka niosącego świeżo wyrwane ogródkowe palisady z pobliskiego osiedlowego ogródka. Padł pomysł, że zostajemy na osiedlu do rana i robimy ognisko. Dzięki Bogu miałem jakieś skarpetki w torbie, które posłużyły nam jako rozpadła. W końcu mogliśmy się ogrzać przy ogniu rozpalonym na boisku pomiędzy ostatnimi blokami a wschodnimi polami. Piliśmy piwo i śpiewaliśmy stare celtyckie melodie. I piosenki metalowego zespołu ThermiT z naszym ludowym tekstem. Maniek powiedział rodzicom, że śpi u mnie, Jacek że u Manka, ja że wrócę później. Postanowiliśmy iść obejrzeć na polach wschód słońca. Zakupiliśmy na stacji benzynowej kolejne piwa, wzięliśmy parę gałązek ze świeżo ściętego drzewa przy sądzie i ruszyliśmy przed siebie. Po długiej drodze, zamiast wschodu słońca spotkał nas ulewny deszcz. Ostatnimi siłami, całkowicie przemoczeni, doczołgawszy się pod garaże, zadzwoniliśmy do naszej ostatniej deski ratunku- do Turbo. Ten zwęszył imprezę. W ciągu 7 minut( była 7 rano) przybył swoim srebrzystym automobilnem po Nas i wpadliśmy na kolejny pomysł, tym razem że jedziemy na śniadanie do starej budy z zapiekankami w oddalonych o 20 km od Ząbkowic Ziębicach. Pojechaliśmy, zjedliśmy, rozbolał Nas brzuch i zmokliśmy jeszcze bardziej. W domu byliśmy o 9.  O 15 Turbo zrzucił mnie z łóżka i zakomunikował że czas na próbę:D

video


video


Cyryl Brown 

Musimy być trendi

Czesssc,

to śmieszne ale ilekroć myślę sobie o wakacjach i o takiej idealnej wakacyjnej idylli do głowy przychodzi mi tylko przygoda( bo inaczej tego nazwać nie można) z TopTrend'ami. Jak to zwykle z przygodami bywa, nie cieszymy się stresującą nocą gdy utkniemy w studni, nie czujemy podniecenia kiedy jedziemy policyjnym radiowozem. Wtedy zwykle chce się by to wszystko nareszcie się skończyło a mimo to po jakimś czasie wspominamy te wszystkie rzeczy z nutką nostalgii, po jakimś czasie kiedy opowiadamy to wszystko znajomym nagle te straszne lub denerwujące przeżycia nabierają zupełnie nowych barw i nowych wartości. Tak to jest z przygodami. Wspominam o tym wszystkim bo z TopTrednami w jakimś stopniu też tak było.
Wyjazd do Sopotu na początku Czerwca mając na względzie szkołę i prace to nigdy nie jest dobry pomysł a zwłaszcza kiedy dowiadujemy się o tym 2-3 tygodnie przed wyjazdem. Na szczęście mając w sobie wykształconą  umiejętność "a chuj z tym" wiedzieliśmy że podołamy.
Ciężko byłoby streści to krok po kroku ale przybliżę kilka najistotniejszych faktów
Wyobraźcie sobie cztery świeżaczki, które ledwo wydostały się Ząbkowic do wielkiej Warszawki, czterech chłopców, którzy przez przypadek i swoje głupie szczęście przemknęli przez tryby Must Be The Music dostaje telefon: "Na Sopot!" No i znów myśli że sława, pieniądze itp. Ale ale jak to we TV bywa trza się przygotować no to poczęlismy skracać jak zwykle Łos Szi Ganę. Z wyboru tej piosenki, też nie byliśmy specjalnie zadowoleni ale cóż począć tu nie dało się nic już zrobić.
No to wsiadamy w busa i jedziemy. Jak to zwykle bywa wyruszamy z naszym szalonym realizatorem Remkiem niewątpliwym Jackiem Sparrowem burzliwych wód zatoki Ząbkowickiej. Tylko dzięki Remasowi zatrzymujemy się w najobskurniejszych sklepach monopolowych, jemy przepyszną zupę na stacjach benzynowych, w której pływają kawałki mięsa wątpliwego pochodzenia. No ale nic to. W końcu dotarliśmy. Sopot w czerwcu rozkochał nas w sobie swą szarością pozamykanych sklepowych promenad i malutką rzeczką wpadającą do morza. To było zawsze marzenie zobaczyć w takim świetle te wszystkie nadmorskie miejscowości.

 Nawet Adaś znany ze swej nienawiści do zimna dobrze bawił się na plaży.
Po zameldowaniu w hotelu dopadł nas wielki świat. Krążący wokoło celebryci, starający się wyglądać zniewalająco zwłaszcza przy hotelowej recepcji. Słodkooki Kamil Be z wyrastającymi z głowy kablami pokazywał swą muskulaturę (zbliżoną do Mazuratora za młodu), przecudowna Ruda piękność której coś było i coś się zdarzyło ALE TO NIE BYŁA MIŁOŚĆ! Mógłbym tak wymieniać...
Dosyć wcześnie musieliśmy przyjechać na próbę dzięki czemu mieliśmy kilka dni wolnego opłaconego przez polsat pobytu niemalże wakacyjnego w trakcie sesji nad morzem. Się muszę przyznać że jak już zapowiadałem wcześniej w trakcie sopockiej przygody ominął mnie egzamin, z którego miałem poprawkę także nic nie jest takie słodkie jak by się mogło wydawać.
No w każdym razie razem z Cyrylem Brownem i resztą kompani chcieliśmy zjeść prawdziwą bałtycką rybę. A kto wie gdzie zjeść najlepiej jak nie autochtoni? Wobec czego poszliśmy do jedynego otartego sklepu monopolowego (warto wspomnieć że mieszkaliśmy na pograniczu Gdyni i Sopotu wobec czego nie był to teren mocno zamieszkały czy zabudowany). Pod tymże monopolowym stał Pan. Pan odznaczał się wielkim, okrągłym brzuchem większym nawet od Mańka (TAK TAK, JEST TO MOŻLIWE) oraz nieco pożółkłym  od papierosowego dymu siwym wąsem. Stał sobie spokojnie z pieskiem, który wobec jego postury prezentował się chudo i mało okazale. Do Pana idealnie pasowało określenie Luja Podsklepowego. Tak zapytany, Pan Luj odpowiedział, że najlepiej udać się do "staszka, do baru Fala, wspaniała restauracja serwująca najlepsze ryby. Otwarte ma cały rok wobec czego dobrze daje jeść" powiedział Pan Luj wskazując kierunek drogi. Poszliśmy tam no i miał racje nasz Pan Luj. Staszek miał bar Fala, i bar Fala( małe pomieszczenie z zewnątrz przypominające magazyn) okazało się mieć jedne z najlepszych Halibutów jakie jedliśmy. Co prawda nie ta dobre jak Statek w Ściborzu ale konkurencyjne przyznam. Każdy nasz wyjazd oprócz muzyki nastawiony jest przede wszystkim na doznania kulinarne i odkrywanie nowych to punktów gastronomicznych. Z sopockiej przygody na pewno można polecić Bar Fala, wspaniałą restaurację na malutkim molo gdzie zjedliśmy bardzo dobra Rybną i świeżutką Flądrę. Na dowód mych słów wrzucam zdjęcie z przyjacielem mym Cyrylem:


Opatuleni w koce, wyglądający na dwóch gejów jedzących romantyczny posiłek, oglądaliśmy zachód słońca jedząc owoce Bałtyku. Opis równie wspaniały jak gejowska była ta scena. Ale kiedy wchodzi w grę jedzenie Iszkwąs ma w dupie konwenanse i chce się jedynie napchać!
Ale wracając do muzyki. Ciężko opisać sam koncert i atmosferę jaka tam panowała. My dziady z małej wsi zostaliśmy wrzuceni między grube ryby polskiego szołbiznesu. Dali nam flotę samochodów KIA do tego by nas wozili....Jeździliśmy chyba za często bo po kilku kursach, kiedy próbowaliśmy załatwić sobie kolejny człowiek, który odbierał telefon słysząc nazwę zespołu odkładał słuchawkę... zupełnie nie wiem dlaczego. A telewizja jak zwykle zachwyciła profesjonalizmem i poukładaniem. Impreza zorganizowana z pompą jak mawia Cyryl.
No a ja Iszkwąs będąc znanym łowcom samojebek nie podarowałem sobie w takim miejscu pofolgować sobie.

Po i przed koncertami rozmawialiśmy z wieloma gwiazdami świecącymi mniej lub bardziej. Oczywiście Cyryl zdrętwiał na widok Kasi Nosowskiej jak to ma w zwyczaju ale rozmowa z Marią Peszek czy Czesławem Mozilem (z którym musieliśmy się witać 3 razy aby w końcu nas poznał) dało wiele ciekawych doznań.
Magia świateł i obrazów, brzmi to patetycznie ale jakże prawdziwie. Nie sposób opisać całego wyjazdu, nie sposób opisać spojrzeń ludzie kiedy to w chłodny acz czerwcowy dzień Maniek idzie z Tomkiem po Sopocie w samych majtkach bo mu się " nie opłacało ubierać spodni po wyjściu z plaży" lub wspaniałej Karguleny, żegnającej nas w dzień wyjazdy, czy zimnego Bałtyku do którego już niebawem mieliśmy wrócić aby znów przeżyć kilka idiotycznych sytuacji tak cennych w naszym skromnym jestestwie. Nie sposób opisać ale wszystko sprowadzało się do jednego wobec czego dlaczegóż tym właśnie miałbym nie zakończyć?




Pozdrawiam Was ja,

Iszkwąs Łabądź



P.S.
Artysta.... w kontekście wielu tam wtedy obecnych jakaż to była nobilitacja i jakieś niedopowiedzenie....


sobota, 14 grudnia 2013

Słowami wstępu...

Jedni mówią: "urodzeni by stać na scenie". Inni "efekciarze!"i "gwiazdeczki". Włóczędzy wykleci przez hipsterów, mainstream, starych muzyków i komercje. Groteskowi, w wąskich garniturach i roztrzepanych włosach. Śladami starych punkowców z UK popełniają wszystkie możliwe błędy w drodze do sławy. Na wskroś ząbkowicki zespół z niewymawialną i najbardziej niezapamiętywalną nazwą na świecie oraz niespotykanym talentem do wymyślania piosenek. Dobrych piosenek. Nie do odnalezienia  w internecie, efemeryczni, spotykani w rożnych, najdziwniejszych miejscach Polski. Prywatnie przyjaciele z znacznie dłuższym stażem niż zespół.

Mamy naprawdę fajne przygody.To trochę jak połączenie świata z Harrego Pottera z utopijnymi latami 90' w Stanach Zjednoczonych. Save Tonight, przedmieścia i ludzie w katanach. Gra w koszykówkę w jesienne wieczory i zapach palonych liści. Codzienna wigilia i radość z prezentów, mimo że skończyłeś 18 lat. Chcemy się tym z Wami podzielić i dlatego piszmy bloga. I dlatego, że Adaś był na szkoleniu i usłyszał, że to fajny PR trick. Blog będzie lekko ostrzejszy
niż posty na fejsbuku. Zapraszamy fanów, sympatyków, osoby postronne, hejterów. Będzie Nam miło Was gościć w naszym świecie:)


                                                                                                           Cyryl Brown